Voices In My Head (2004, Rock Serwis)
Mini album Voices In My Head to dobra okazja do podsumowania tego co wydarzyło się dotej pory w karierze zespołu Riverside.
Wydarzyło się bowiem nie mało. Nie będzie chyba przesadą jak napiszę, że debiutancka płyta Out of Myself okazała się ogromnym sukcesem nie tylko w naszym kraju. Zorganizowane dwie trasy koncertowe po Polsce w ciągu jednego roku, zagraniczne koncerty, wysokie notowania na listach przebojów i, co chyba najważniejsze, rzesze oddanych fanów zwartych w szeregi fan klubu. Sami muzycy Riverside wydają się być również zaskoczeni tym wszystkim.
Z udzielonego przez perkusistę Mittloffa magazynowi Thrash Em All (nr 1/2005) wywiadu w sposób szczery i nadzwyczaj emocjonalny komentuje całą sytuację:
…jesteśmy przeokropnie zaskoczeni. To był szok dla mnie i reszty chłopaków. Prawdę mówiąc dostaliśmy w mordę tym sukcesem. Płyta się zajebiście sprzedaje. Wydaliśmy ją w Polsce sami, na zachodzie jest dostępna prawie kurwa wszędzie, jest wydana też w Stanach. Wszyscy jakby mogli to by się zesrali na tą płytę, że jest taka piękna i super, a dla nas to jest normalna płyta! Chcieliśmy się po prostu sprawdzić w innej muzyce, a tu taki numer.
Te słowa mówiąc chyba same za siebie prawda? Cóż dalej? Chyba tylko pozorne zwolnienie tempa poprzez wydanie mini albumu. Przed zespołem już kolejne zaplanowane koncerty i co ważne nagranie drugiej dużej płyty. Do czasu zanim stanie ona na sklepowych półkach pozostaje nam cieszyć się zestawem pięciu premierowych utworów plus trzech koncertowych. Taki zestaw dostajemy bowiem na Voices In My Head.
Kompozycje premierowe zaskakują swym spokojem. Wyciszenie, spokój, melancholia, zamyślenie, refleksja. Podobnie jak na debiutanckiej płycie tak i tu wszystko zamknięte spójną całość, bez zbędnych nut. Zarejestrowane w warszawskim Trafficu I Believe, Loose Heart i Out of Myself przywołują wspomnienia z dwóch obejrzanych przeze mnie jak dotej pory koncertów. Aż chciałoby się znów stanąć przed sceną i poddać magii tych dźwięków.
Już po wszystkim pozostaje pytanie – czy ten spokój płynący z Voices In My Head nie jest przypadkiem tylko uśpieniem czujności słuchaczy? Odpowiedź jest jedna – czas pokaże. Będzie się dłużyć? Nie powinno, po to właśnie dostajemy ten mini album.
Second Life Syndrome (2005, Inside Out)
Kto widział Riverside na żywo ten wie, że zespół nie należy to tych zespołów, które pilnują się aby tylko nie wypaść poza ustalone ramy zachowań. W ten sposób uczestnicząc w tych niezwykłych wieczorach można było nie tylko przeżyć pełen uniesień emocjonalnych koncert, lecz także uśmiać się do łez. Nieobliczalność to jeden z bardzo mocnych atutów Riverside. To tylko zaledwie jeden powód, który uczynił ten zespół znany nie tylko w kręgach znawców rocka potocznie określanego progresywnym lub art. Tym, którym nazwał zapadła głęboko w pamięci oczekiwali niecierpliwie na nową dawkę ich muzyki. Data spełnienia był 31 październik 2005 roku.
Wcześniej jednak do rąk co bardziej niecierpliwych trafił singiel Conceiving You zawierający trzy kompozycje, w tym jedną dostępną tylko na tym wydawnictwie The Piece Reflecting the Mental State One Of The Members Our Band. Nie cały miesiąc obcowania z tą płytką i ciągłe poczucie, że ta kompozycja to jedynie kontrolowane w mniejszym lub większym stopniu szaleństwo. Dowodem pozostałe dwie kompozycje, mocno przypominające Riverside jakie poznaliśmy wcześniej. I oto proszę dzień premiery nowej płyty Second Life Syndrome. Pierwsze przesłuchanie, chłonięcie jak największej dawki dźwięków. Nie sposób już wówczas dostrzec, że nurt rzeki przeniósł się na obszary jakie do tej pory doświadczaliśmy tylko na koncertach zespołu.
Rozbudowane formy, wręcz improwizacje, duchem bliskie King Crimson, a nad wszystkim czuwa duch Johna Lorda skutecznie przeniesiony przez Michała Łapaja. Nie bez powodu wymienia Mistrza w liście podziękowań. Kolejna nowość to linie wokalne Mariusza Dudy, nie raz ocierające się o krzyk. Tak ekspresyjnie gniewu jeszcze nie uwidaczniał. W tym miejscu uspokoję może tych, którzy otwierają szerzej oczy. To wciąż Riverside. Nie ma wątpliwości ani przez sekundę. Nie byłoby jednak tej bazy fanów wokół nich, gdyby nie ich wciąż świeża propozycja muzyczna. Nowa płyta, choć druga, to już mocny dowód na to, że nazwa Riverside chce pozostać na długo w świadomości słuchaczy. Nie jest to jakiś zwrot o 180 stopni, coś co słuchać będziecie z nie dowierzaniem pytając gdzie ten wspaniały Riverside. Jest tutaj, obecny na Second Life Syndrome w pełnej okazałości. Obok tych dłuższych kompozycji, są tutaj utwory krótsze, które od razu kojarzą się ze wcześniejszymi propozycjami zespołu.
Wychodziłoby więc na to, że zespół po raz kolejny osiągnął doskonałość zupełną. No, cóż, obawiam się, że jednak nie. Każde przesłuchanie nowej płyty budzi we mnie wątpliwości co do jednej kwestii, a jest nią perkusja w tych właśnie dłuższych kompozycjach. O ile w moim odczuciu reszta przygotowała się perfekcyjnie to gra Piotra Kozierackiego szczególnie w tych dłuższych utworach drażni uszy, kiedy wpada on w taką jednostajną galopadę. Ani nie wprawia to w trans, ani nie porywa wraz resztą instrumentów to całkowitych uniesień. To szczegół i w zasadzie przy tak dużej porcji materiału nie zbyt ważny, ale te fragmenty płyty, choćby pierwszy z brzegu Volte-Face, osłabiają całość. Może nadchodzące koncerty zmienią ten punkt widzenia? Może Piotrowi samemu znudzi się ta nie twórcze łupanie i urozmaici je, tego sobie życzę.
Grzechem byłoby nie wspomnieć o drugim z Piotrów – Grudzińskim, który swymi solówkami już nie raz wywołał ciarki na plecach. On wie doskonale kiedy i jakiego dźwięku użyć. I nie inaczej jest na Second Life Syndrome. To tak jakby wykańczał obraz, ozdabiając go, nadając mu ostateczny szlif.
Drugie duże wydawnictwo Riverside już z nami i po raz kolejny chwała im za to, że są i tworzą muzykę, chcąc się z nią dzielić z jak największą liczbą słuchaczy. Jeszcze do nich nie należysz? Ta muzyka jest nieśmiertelna. Pamiętaj jednak, że my jednak nie potrafimy żyć wiecznie. Pamiętaj Second Life Syndrome…
___
Tekst archiwalny z 2005