Iron Maiden


Iron Maiden (1980, EMI)
Ile znacie płyt debiutanckich, które są swego rodzaju the best of zespołu z jego początków? Taką bowiem płytą jest właśnie Iron Maiden. Zespół zdobył dosyć spory rozgłos przed jej wydaniem, utwory zagościły na listach przebojów. Można wytykać błędy tylko po co skoro każdy utwór zagrany przez zespół na koncercie wywołuje ogromny entuzjazm. Więc coś jednak w tym jest. Sprawdźcie sami co.

Killers (1981, EMI)
Po przebojowym debiucie przyszedł czas na nowy repertuar, który wypełnił właśnie płytę Killers. Oczywiście doszło do podziałów, bo nie mogło być inaczej. Jedni twierdzą, że to płyta lepsza od debiutu inni, że nie. Ja twierdze, że jest ona inna i na pewno nie gorsza. Świetnie rozwinął się tu Paul Di’Anno, ale i cały zespół poczynił krok do przodu. To nie wątpliwie klasyk i jak każdą tego typu płytę znać go należy.

The Number Of The Beast (1982, EMI)
Trzecia płyta. Nowy materiał i zaskoczenie. Przecież kiedy się jej słucha to ma się wrażenie, że to kolejny the best of. Run To The Hills, Hallowed Be Thy Name, utwór tytułowy, czy też cała reszta to dzieła same w sobie. Dla mnie bez dwóch zdań najlepsza płyta nie tylko Iron Maiden, ale i całej New Wave Of British Heavy Metal. Wstyd nie znać!

Piece Of Mind (1983, EMI)
The Trooper, Revelations, Flight Of Icarus – to podstawa tej płyty. Reszta też nie jest zła, ale mimo wszystko te trzy utwory klasyfikują się do ścisłego grona klasyków Żelaznej Dziewicy. Po doskonałej trójce trudno nie odnieść wrażenia, że jednak brakuje tego czegoś co miała poprzednia płyta. Absolutnie nie twierdzę jednak, że to płyta zła czy gorsza. Zespół utrzymał poziom na który nie wielu stać. Najlepiej jak przekonacie się o tym sami.

Powerslave (1984, EMI)
Zaczyna się wybornie Aces High oraz 2 Minutes To Midnight, potem jakby czas na złapanie oddechu, ale nie na krótko, bo końcówka to kolejne standardy Ironów – Poweslave i Rime Of The Ancient Mariner. Krótko – kolejna udana płyta zespołu, która jak jej poprzedniczki zapisała się do kanonu rocka.

Live After Death (1985, EMI)
Czy gdybym napisał w tym miejscu, że jest to koncertowa płyta wszechczasów byłoby wielką przesadą? Dla mnie nie, bo ja tak uważam. Począwszy od najlepszej okładki zdobiącej płyty Ironów, zdjęcia we wkładce, aż po najważniejszą część – muzykę. Zagrana z niebywałym żywiołem i spontanicznością. Który fan Ironów nie chciałby usłyszeć właśnie takiego zestawu utworów? Duża część polskich fanów miała taką okazję, Płyta co prawda jest zapisem koncertów w Stanach, ale cała trasa zaczęła się właśnie w naszym kraju. I to nie jednym i nie dwoma koncertami. Gdzie jesteście wszyscy, którzy braliście udział w tych mega shows?! Jednym z nich jest mój wujek, często namawiam go do zwierzeń z tego i z innych koncertów. Jest co posłuchać. Jeśli nie macie takiego wujaszka jak ja to pozostaje Wam płyta wyobraźnia. A my wszyscy mamy Live After Death, po prostu wstyd nie znać.

Somewhere In Time (1986, EMI)
Po płytach pełnych przebojów przyszedł czas na oddech. Somewhere In Time jest płytą… do słuchania. Wiele się na niej dzieje. jeśli macie ochotę czasami siąść i posłuchać sobie rzetelnie zagranego heavy metalu to ta płyta jest jak na zawołanie. Życzę miłych wrażeń.

Seventh Son Of A Seventh Son (1988, EMI)
Po odpoczynku czas na kolejne hity. I posypało się z tego krążka trochę: Can I Play With Madness, The Evil That Men Do, The Clavoyant… Kiedy załączycie sobie tą płytę zobaczycie, że ani się nie obrócicie a już będziecie słyszeć te same nuty i śpiew Bruca co na początku płyty, oznaczać to będzie, ze płyta dobiega końca. Mało? No to w czym problem załączyć ją jeszcze raz?

No Prayer For The Dying (1990, EMI)
Zmiana na stanowisku gitarzysty. W miarę spokojnego Adriana Smitha zastąpił wulkan sceniczny – Janick Gers. Co można znaleźć na tej płycie? Ja przede wszystkim dwie kompozycje: Holy Smoke oraz Bring Your Daughter… To The Slaughter. Zaręczam Was jednak, że nie włączam tej płyty tylko dla tych dwóch utworów. Kiedy wciśnie się już play płyty bez żadnych znużeń słucha się od początku do końca. Zachęcam abyście sami sprawdzili.

Fear Of The Dark (1992, EMI)
Mój wiek pozwolił mi słuchać najnowszych krążków Ironów od czasów wydania No Prayer For The Dying (wtedy też dojście do płyt/kaset stało się o wiele łatwiejsze). W między czasie poznałem wcześniejsze materiały. Dlaczego to piszę, ano dlatego, że przed wydaniem Fear Of The Dark nie za bardzo liczyłem, że uda się zespołowi nagrać coś porywającego. I bije się w piersi do dzisiaj za tamto niedowiarstwo. Zespół na Fear Of The Dark to dawna spontaniczność, dojrzałe pomysły, ironowska, jedyna w swoim rodzaju, przebojowość. Jeśli trzymaliście ten krążek w rękach w swoim ulubionym sklepie muzycznym i zastanawialiście się czy go kupić, to dam Wam radę: na drugi raz nie zastanawiajcie się wcale!

The X Factor (1995, EMI)
Płyta bez Bruce Dickinsona. Bardzo progresywna. Wiele w niej momentów instrumentalnych i ich słucha się najlepiej. Kiedy pojawia się głos Blaze’a człowiek ma wrażenie, ze to inny zespół. Jak dla mnie wiele rzeczy tu jest innych, nowych jak na Iron. Może to i plus, ale kiedy sięgam po coś Ironów z mojego regału z płytami to zawsze wybór pada na inną płytę. No może od czasu do czasu trafia się wyjątek.

Virtual XI (1998, EMI)
Początek – Futureal – szybki i spontaniczny, po nim The Angel And The Gambler kolejna długa kompozycja zespołu, wybrana na przekór wszystkim i wszystkiego na singiel. Płyta nie jest zła. Przeciwnie można się do niej przyzwyczaić. Drażni mnie tylko jedna rzecz – te same w kółko powtarzane wersy w refrenach. Czy komuś się nie chciało dopisać więcej linijek tekstu. To nie uszczypliwość, po prostu kiedy słucham kompozycji, która trwa przeszło sześć minut i słyszę w kółko te same słowa, to choćby nie wiem jak była ciekawa kompozycja zaczyna mnie drażnić. A może ja za wrażliwy jestem?
___
Tekst z 2001

Brave New World (2000, EMI)
Achów i ochów dla tej płyty nie ma końca, nie którzy twierdzą nawet, że to najlepsza ich płyta. Wg mnie jest bardzo dobra, ale były lepsze. Zaczyna się szybkim zrywem i wręcz rewelacyjnie jest aż do Blood Brothers. Potem atmosfera siada, a płyta momentami zaczyna mnie nużyć. Wszystko rozkręca się na nowo przy dwóch ostatnich utworach. Pomimo tego uważam, że to dobry powrót z głową uniesioną do góry. Zachęcam do posłuchania.
___
Tekst z 2000

Rock In Rio (2002, DVD, Sanctuary)
Dwie kasety VHS wydane w efektownym etui. Pięknie. Tylko odpalać odtwarzacz. Fani wchodzą, coraz ich więcej. Za chwile przylatuje zespół, intro i rusza całe przedstawienie. Oglądam, oglądamy to sobie pod nosem pośpiewamy, to nóżką potupiemy, ale zaraz, chwila, czy żeby to robić trzeba to oglądać? Może lepiej wyłączyć telewizor? Koncert świetny, bo nie wiele ustępujący tym co widzieliśmy i słyszeliśmy w Katowicach (oczywiście kto widział to widział), czy Warszawie. Tylko jak dla mnie źle nakręcony. Nie wiem, może ja staroświecki jestem, może nie obeznany, ale ujęcia kamer były za szybkie. Człowiek nie ma na czym zawiesić oka, bo co chwila zmienia się kadr. Mnie ta dynamika nie bawi i tyle.
Druga kaseta (podobno tylko w wersji limitowanej) to wywiady z muzykami. I tak mamy Steve Harrisa i ujęcia z jakiegoś meczu, na którym to basista jest widzem (razem z Janickiem). Bruce Diciknson pogrywa sobie w szermierkę. Dave Murray i Nicko McBrain grają w golfa. Adrian Smith łowi ryby. Pozostał Janick Gers, który jako jedyny przejawia objawy rockowca w tym reportażu, włóczy się po mieście wieczorem w asyście ochroniarza (?), rozmawia z fanami, ogląda pamiątki. W ten oto sposób dowiadujemy się jak spędzają czas muzycy jednej z najważniejszych grup rockowych świata. Dobrze, że ich poza muzyczne hobby nie ma odzwierciedlenia na scenie. A ta tu też jest przez moment pokazana, panowie szykują się do występu i koniec tego historycznego dnia czyli impreza. Wspomnę jeszcze tylko o jednym dosyć charakterystycznym fragmencie tego filmu – Bruce Dickinson bierze krzesło, mówi Rock’n’roll poczym rzuca je na szklany stolik, który rozsypuje się w mak. Jak rock’n’roll to rock’roll.
Podsumowując. Koncert w Rio był przypieczętowaniem wielkiego come backu grupy w najlepszym w historii składzie. Przed sceną zgromadziło się blisko 250 tysięcy fanów. I pięknie. I dokument z tego był dobrą intencją. Nie wiem jednak, czy nie lepiej było wydać czegoś na styl A Year And Half In The Life Of Metallica, pokazać występy w różnych miejscach. Ten koncert i tak jest po obcinany nie do końca oddający rzeczywisty obraz (jak było naprawdę? odwiedź dział Boolteg) koncertu w Rio. Rozumiem wszyscy nagrywają ostatnio w Brazyli swoje live, bo tam głośna publiczność. I o ile w przypadku np. Scream Fo Me Brasil Bruce Dickinsona atmosfera została oddana całkowicie to na oficjalnym Rock In Rio gdzieś to uciekło. Może jednak nie trzeba było siedzieć tyle w studiu przy obróbce? Ja w ogóle byłem za tym aby powstała prędzej następczyni Brave New World, ale co ja mogę. Zobaczcie, bo niewątpliwie warto i szczerze zastanówcie się czy chcecie oglądać po raz drugi. Ja nie prędko.

Rock In Rio III (2002, bootleg)
Prze wydaniem oficjalnej koncertówki z Rio Bruce w wywiadach opowiadał jakoby dokonano porawek, między innymi takich, że dołożono jego wokal w kilku miejscach, bo był zbyt mało słyszalny. Rozczarowałem się. W dobie Internetu postanowiłem szukać. I znalazłem! Bootleg Rock In Rio III. Autentyczny i prawdziwe odzwierciedlenie tego co miało miejsce w Rio. Pewnie ryzyko istnieje, że Cię na dudka zrobią, ale kto nie próbuje ten nie ma. Wszystko poszło sprawniej niż mi się wydawało, a dwu płytowy bootleg zdobyłem nie przez Internet, a przez jedną z muzycznych gazet. Po nieskończonej liczbie przesłuchań wiem jedno – warto było. Super produkcji to ja sobie mogę posłuchać w studyjnym wydaniu, ale płyta koncertowa musi oddawać ducha i atmosferę koncertu. Jeśli się ją zabija to po co w ogóle wydawać płytę live? Znam oryginał tylko z fragmentów i wiem, że moje stanowisko nie jest ślepe. Słucham koncertu z wszystkimi jego wpadkami, gadkami Bruca (m.in. o Britney fucking Spears) i publiczność! Bez niej nie ma koncertu!
___
Tekst z 2002

Dance Of Death (2003, EMI)
Na dzień dobry zgodnie z tradycją zapoczątkowaną w 1992 roku na Fear Of The Dark utworem Be Quick Or Be Dead, następnie na Virtual XIFutureal i Brave New WorldThe Wicker Man najszybszy utwór na wydawnictwie z zapadającą na długo melodią. I już domyślić się można iż od Wildest Dreams rozpoczynać będą się koncerty promujące.
Rainmaker nie daje wytchnienia, o dziwo jego konstrukcja nie przypomina przydługich kompozycji na miarę (drugich w kolejności na danych płytach) – The Angel And The Gambler z Virtual XI, czy też Ghost Of The Navigator z Brave New World. Wokalnie Bruce już w pierwszych linijkach tekstu skojarzył mi się z wokalami jakie zaprezentował na swoim solowym Skunkworks. Uwagę zwraca też gitara ciągnąca ciekawy motyw.
No More Lies to czysta kopia tytułowej kompozycji z Brave New World (także trzeciej na owym krążku). Od spokojnego wstępu poprzez linię wokalną (refren) i część solówkową.
Dalej należałoby oczekiwać czegoś spokojnego wstępem na miarę Blood Brothers, a tu pojawia się Montsegur. Zmiany tempa są owszem, lecz nie ma tu ani chwili wytchnienia.
W tytułowym Dance Of Death mamy tzw. ironowski schemat, tzn. spokojny wstęp, powolne nabieranie tempa. Wszystko do bólu przewidywalne i tak aż do końca, będącego powtórką początku.
Na wstępie Gates Of Tomorrow nie słyszymy Bruca. Widać gitarzyści musieli zrobić to po kryjomu. Kiedy już się pojawia ten najlepszy z metalowych głosów ma się wrażenie jakby sam siebie wspierał w chórkach. Gitarzyści mimo to mają tu najwięcej do powiedzenia.
New Frontier zaczyna się bez ceregieli. Do rozpędzonej maszyny dołącza się Dickinson i wszystko pomyślnie pędzi do przodu będąc ozdobionym w zapadające na dłużej refreny. Ponoć to pierwszy utwór pod którym jako kompozytor podpisał się perkusista Nicko McBrain i może dlatego też jest w nim tyle świeżości? Wyróżniająca się kompozycja.
Paschendale w swej strukturze przypomina art rockową kompozycję. Oczywiście przyozdobioną gitarami na miarę Iron Maiden. Przebić się jednak przez to i nie ziewnąć przy okazji to sztuka wielka.
Face In The Send nie różni się zbytnio niczym od ironowskiej średniej kompozytorskiej. Nie wiem jednak czy to brak tej tajemniczości w kompozycji sprawia iż można się naprawdę znudzić słuchając tego.
The Age Of Innocence nie zmienia sytuacji. Bruce jakby w obawie, że nie zdąży zaśpiewać całego tekstu śpieszy się gdzieś niemiłosiernie, a może to specjalnie aby ukryć brak pomysłów na ten utwór?
Po tej niezbyt fortunnej końcówce mamy jeszcze Journeyman. Akustyczna gitara, taki happy end. Będą jednak zmęczony przeprawą przez trzy ostatnie kompozycje raczej myśli się o zmianie płyty niż pełnym zachwycie. Godne to uwagi, ale do ciarek na plecach daleko.
Z poprzedniej płyty zespołu, Brave New World, słucham dziś czterech pierwszych i dwóch ostatnich utworów. Na nowej płycie nie widzę dla nich żadnej konkurencji. Z początku wydawało mi się, że okrojenie płyty o jakieś cztery utwory dało by lepszy efekt. Sprawdziłem i okazuje się, że pozostawione kawałki też nadają się do selekcji. W końcu pozostają jakieś dwie kompozycje. Wniosek więc jest taki, że lepiej byłoby zakupić singiel niż całą płytę. Nie wiem co stało się Ironom. Płyta brzmi bez porywu. Przecież nie raz zespół zaproponował te same patenty, schematy kompozycji i słuchało się tego z przyjemnością. A na Dance Of Death wypada to wszystko blado i płasko. Nie pomaga magia zespołu, nie daje rady wybronić zespołu Bruce Dickinson. Tym razem zespół poniósł sromotną porażkę. Może kiedy nie będzie już przebywał tyle czasu w drodze siądzie i zachwyci nas kolejnymi płytami. Dance Of Death to najsłabsze wydawnictwo grupy. I na swą obronę nie ma zupełnie nic. Pozostaje czekać na kolejne wydawnictwo umilając sobie czas choćby nieśmiertelną The Number Of The Beast.
___
Tekst z 2003