Pierwszy raz świadomie zetknąłem się z tiramisu w hotelu Marriot w Warszawie. Podczas konferencji, w przerwie na lunch można było spróbować tego specjału na deser. Nie oparłem się. Podawany w kielichu, nie jako ciastko, sprawił miłość od pierwszego kontaktu z podniebieniem. Od tamtej chwili tiramisu stało się moim numer jeden jeśli chodzi o małe conieco. Jadłem lepsze i gorsze aż w pewnego dnia dostałem domowej roboty. Jedyne w swoim rodzaju. Od tamtej pory zaprzestałem kupowania tiramisu do kawy. Najzwyczajniej w świecie nie miało to sensu.
Ostatnio przechadzając się po zabrzańskim M1 zatrzymaliśmy się na kawie w Cafe Verdi. Skuszony uległem i zamówiłem coś słodkiego. Widząc niemałe porcje stwierdziłem, że warto spróbować jakiej klasy posiadają najlepszy deser na świecie. Gdy zna się już ideał można szukać czegoś co się z nim równa.
Zamówienie zostało złożone i to co za chwile znalazło się na stoliku utwierdziło mnie w realizacji pomysłu. Będę dzielić się uwagami na temat tiramisu. Zaczynamy od nie-tiramisu.
Pierwszym zaskoczeniem było rozłożenie proporcji. Gdzie ser mascarpone, na dole z biszkoptami, czy w obfitej górnej części ciastka? Po między tymi warstwami coś co wyeliminowało zupełnie określenie tiramisu dla tego deseru. Obie części ciastka przełożono wiśniami. Na dodatek niedrylowane co może doprowadzić do niemiłej niespodzianki i wizyty u stomatologa.
Pomimo dużej ilości kremu nie czuć mdłości. Ciastko nie rozpłynęło się na talerzyku. Dobre uzupełnienie do gorzkiej kawy. Nie ma jednak wątpliwości, że takie postawienie sprawy, przypisywanie sobie nazewnictwa do własnego twórczego widzimisię nie zachęca do kolejnej wizyty na kawie z deserem. Sama mała biała może i owszem. Dla pokrzepienia i dodania animuszu do dalszych zakupów.
___
Tiramisu z Cafe Verdi, centrum handlowe M1, Zabrze;
zdjęcie autor.