Nie tak dawno dowiedziałem się, że Tides From Nebula wygrał jednen z telewizyjnych show Must Be The Music. Zdziwienie moje tym większe, że zespół zanic nie gra muzyki popularnej. Na pewno?
Pamiętam jak swoje pięć minut miał zespół Riverside. To były czasy płyty Anno Domini High Definition. Artykuł o nich przeczytałem nawet w magazynie telewizyjnym.
Nie widzę więc problemu żeby zespół pokorju Tides From Nebula pojawiła się w programie rozrywkowym i szerszemu gronu słuchacz pokazał inny styl ekspresji muzycznej. Ich intencje i tak zweryfikuje czas.
To pokazanie się w popularnym programie oglądanym przez miliony jest jednak szokujący z jeszcze jednego powodu. W tym zespole nie ma wokalisty. Muzyka broni się sama. Robi to doskonale.
Ciężko być mi obiektywnym wobec tej prężnie działającej kapeli. Powód jest nie tyle prozaiczny co w zasadzie osobisty. Płyta Earthshine to muzyczna towarzyszka moich majowych nocy sprzed pięciu lat. Do płyty wracam z dużą częstotliwością. Nigdy tak naprawdę nie odniosłem się do niej obiektywnie. Jest całością, muzycznym obrazem, który pobudza do wspomnień.
Słyszałem debiutancki krążek. Aura, jeszcze wcześniej przed Earthshine. Poznałem też trzecią z kolei Eternal Movement. Obie jednak nie miały tej siły przebicia co dwójka.
W ubiegłym roku za sprawą serwisu bandcamp.com, na profilu zespołu, pojawiło się wydawnictwo pt. Live Sessions. To wydawnictwo, zarejestrowane na żywo w studio ma swój własny subtelny czar. Składa się z utworów znanych wcześniej, będac swego rodzaju podsumowaniem. Czego? Cóż Tides From Nebula idzie własną ściezką kariery.
To klucz, który otworzyć może na nowo oczy dla studyjnych wydawnictw. Sam zacząłem odkrywać na nowo Aurę i Eternal Movement. Szczególnie ta druga stała się mi bliższa, a swoistym no. one utwór Now Run. Przybrał status swoistego hitu.
Wspomniany na początku udział w programie Must Be The Music można uznać ze epizod. Choćby z uwagi na fakt, że większość koncertów jakie gra zespół odbywa się poza granicami naszego kraju. Tides From Nebula to już niezależny profesjonalna grupa, który swoją pozycję na rynku umacnia dzięki występom na scenie. Nie łatwie to zadanie, ale dla utalentowanych, cierpliwych i pewnie skorych na wyrzeczenia, w pełni wykonalne.
Pretekstem do kolejnych koncertowych wojaży stała się nowa płyta Safeheaven wydana z początkiem maja br. Czy coś wyróżnia ją od poprzednich wydawnictw? Kolejny rozdział, a może nowy tom tej muzycznej powieści?
Na pewno grupa nie zatraciła swojego charakteru. Ten objawia się przede wszystkim w grze gitar. To najbardzej charakterystyczna cecha zespołu.
Już w otwierającym płytę utworze tytułowym słychać je doskonale. Wiemy kto gra i zabiera nas w instrumentalną podróż. To dopiero wstęp, co też wydaje się cechą zespołu, jakbyśmy byli na pasie startowym i dopiero za moment mieli się wzbić w górę. Knees to the Earth to wzbicie się w górę, szybujmy. Jest pięknie? All The Steps I’ve Made to nasycenie wrażeniami jakie dają widoki z lotu ptaka. Tak płyniemy dalej przez kolejne na liście The Lifter, Traversing, pulsujący jakby bicie serca Colour Of Glow. Singlowy We Are The Mirror to jak obranie celu do lądowania. Pikujemy w dół, by wylądować nakarmieni emocjami w Home. To nie nostalginczy koniec. To przyjemny początek nowego. Odpoczynek? Osobiście preferuje. Dużo lepiej smakuje po chwili wytchnienia.
Kolejny kontakt z Safeheaven to inna, nowa podróż. Równie pełna wrażeń. Płyty Tides From Nebula mają w sobie jedną z najważniejszych dla mnie cech w muzyce – pozwalają odkrywać siebie na nowo. Nawet gdy słucha się Earthshine od pięciu latach, wciąż znajduje się coś nowego. Nowa płyta też taka jest. Dlatego Tides From Nebula nie znika z mojej play listy. Dołącz ją do swojej.