Dziesiąty Przystanek Woodstock odbył się w Kostrzynie nad Odrą. Ogromna przestrzeń otoczona lasami. Scena ta sama jak w ostatnich dwóch edycjach festiwalu. To pod nią 30 lipca o godzinie 15tej zebrały się tłumy. Pamiątkowe rodzinne zdjęcie. Jeszcze tylko pan Roman Polański odgwizduje rozpoczęcie festiwalu i rusza pierwszy koncert – Uliczny Opryszek Oi.
Widać, że ludzie spragnieni byli już muzyki. Zakurzyło się mocno, do tego stopnia, że prawie momentami nie było widać sceny. Na początek hymn Woodstock, z refrenem odśpiewywanym przez nas już w drodze na festiwal (ooo jedziemy na Woodstock!). Cały repertuar być oparty na prostym punku, mnie kojarzącym się z tym co robiły kapele z tzw. nurtu punk polo.
Po Opryszku na scenie podłączył się pierwszy reprezentant nieco mocniejszego grania W.A.R.N. Ciężko, topornie, z ciekawie łamanymi riffami. Mogło się podobać.
Część muzyczna Przystanku Woodstock składa się w sumie z dwóch scen. W porównaniu na przykład z takim Roskilde można by rzec, że to prawie nic. Mimo to nie da sposób zobaczyć wszystkich wykonawców. Zwłaszcza, że słońce daje nie źle popalić.
Przez cały koncert zespołu The Slub zastanawiałem się gdzie dopatrzono się tutaj porównań do Raz Dwa Trzy. Jednego czego nie można było zarzucić to oryginalności. Teksty zwracały na siebie uwagę i dzięki nim zespół mocno zapadł w pamięci. Muzycznie? Festiwal ma to do siebie, że różni wykonawcy trafiają w różne gusta.
Bardziej do mojego gustu miała trafić legenda – zespół Mech. Ani to legenda na miarę TSA, ani nie przypominam sobie, aby ich dorobek był jakąś wielką klasyką polskiego rocka. Skąd więc ten reunion? Może komuś się podobało, mnie nie bardzo.
Carrantuohill nie zawiedli. Te dźwięki sprawdzają się prawie zawsze. Żywa muzyka. Zabawa na całego.
Na swój fajny sposób atmosferę podtrzymał zepsół Farben Lehre. Miło było posłuchać na żywo utworów, które kiedyś słyszało się z pożyczanych kaset. Świetna atmosfera i myślę bardzo dobry podkład pod następnego wykonawcę. Kto to taki? Grabaż i Strachy na Lachy proszę państwa.
Od dwóch lat, dokładnie od koncertu Pidżamy Porno na tymże festiwalu przyglądam się osobie Grabaża. Z tych obserwacji wynika mi, że doskonale trafia do fanów taki grup jak Kult czy T.Love. W festiwalowym informatorze napisano iż założył on swój nowy projekt między innymi dlatego aby wystąpić na kolejnym Przystanku Woodstock. Ile w tym prawdy nie warto dociekać, ważne, ze jego obecność jest tu mile widziana, co nie pozostaje bez obojętności i koncertu Grabaża i Strachów słuchało się naprawdę fajnie.
Kolejnym wykonawcą był kanadyjski R.A.W. Nie wiele zwracałem uwagę na ich muzykę, bo i nie wiele słychać było z okolic kranów i miasteczka gastronomicznego. W sumie w okolicach sceny pojawiliśmy się w końcówce koncertu Voo Voo. Szanuje Wojtka Waglewskiego oraz jego zespół. Nie miałem jednak co liczyć na moją ulubioną kompozycję z ich repertuaru – Papierosy i Gin, a i za długie improwizacje nie leżą mi do końca więc wolałem spędzać czas z wesołą gromadką.
Tegoroczny festiwal w wielu momentach układał się w taką płynną całość. Jak choćby koncert jamajskiej kapeli Zion Train po Voo Voo. Bujałem się miło, przyglądając się grze świateł z okolic namiotu. Powiem szczerze – koncerty Maleo Raegge Rockers zdecydowanie bardziej przypadają mi do gustu. Pewnie to zasługa repertuaru. Co by nie pisać Maleo gra swoisty the best of reggae, co do takiego znawcy jak ja znacznie bardziej dociera niż własny repertuar Jamajczyków występujących w Kostrzynie.
I znów pod sceną. Wychodzi Muniek i reszta T.Love. Jest super. Zabawa szybko nabiera rumieńców. W pewnym momencie na scenę zaproszony zostaje gość – Olaf Deriglasoff we własnej osobie. Olaf uzupełniał brzmienie, a to dogrywając na gitarze akustycznej (świetne King), a to wspomógł perkusistę. Jeszcze jednym gościem okazał się nie kto inny jak Grabaż i wspólnie z Muńkiem odśpiewali Outsidera. Cały koncert zleciał nie ubłaganie szybko. Na bis Autobusy i tramwaje i zespół znikł za sceną mimo iż Jurek prosił ich o pozostanie. Mam nadzieje, że panowie słyszeli choć odśpiewane przez widzów Sto lat!. Nie porównam tego koncertu do tego z 2002 roku. Ja na T.Love bawię się zawsze tak samo, a że zabrakło moich dwóch hitów – Nabranych i Dzikości serca – przyzwyczaiłem się, że nie można mieć wszystkiego.
Od momentu zejścia T.Love ze sceny byłem bardziej podekscytowany niż zwykle gdy oczekuje jakiegoś wykonawcy na scenei, chyba pierwszy raz tak bardzo na tym festiwalu. Ustawili się bardziej z lewej strony sceny (patrząc od widowni). Panie prezydencie piszę do pana list… Dezerter!
Gitara, bas, perkusja i czad. Skąd ja to znam? Przez chwilę przypomniał mi się koncert NoMeansNo, od razu wyjaśnię, że chodzi o klimat, ekspresję, a nie o jakieś naśladownictwo. Dezerter sam dla siebie jest mistrzem. Repertuar w dużej mierze oparty na płycie Ile procent duszy? i starszych rzeczach. Choć był też numer z ostatniej płyty Nielegalny zabójca czasu. Gościnnie nie zabrakło Kasii Nosowskiej. Długi i świetny koncert zakończony Bestią. Warto było czekać tyle lat na spotkanie z muzyką Dezertera na żywo. Zespół doskonale brzmi na scenie. I tak pełen zachwytu najpierw przy herbatce, a potem spacerkiem o około godziny trzeciej zakończyłem pierwszy koncertowy dzień w Kostrzynie.
Pobudka i już właściwie nie ma co cieszyć się porannym chłodem. Znów słońce da popalić. Humory dopisują mimo to. Obiadek u harikrisznowców i kiedy wychodziliśmy od nich ze sceny popłynęły pierwsze dźwięki. Dee Facto, kolejny obok Farben Lehre, zespół, którego twórczość znam za sprawą kolegów punkowców. Coś tam sobie podśpiewywałem pod nosem, do momentu kiedy stanęliśmy przy Hunterbergu. O godzinie piętnastej spotkanie z fanami miał zespół, którego wyznawcy urządzili całe to mini miasteczko. Zdjęcia, śmiech.
W sumie kiedy zwróciłem uwagę na scenę gał na niej Ratatam. Słuchałem na tyle nie uważnie iż niewiele mogę tu napisać. Od zbliżone do Carrantuohill granie.
Dobrze za to dał mi się we znaki kolejny wykonawca – Twinkle Brothers. Uszanuję każdego wykonawcę, który stanął na przystankowej scenie. Albo ten cało dniowy upał, choć wiatr łącząc siły z kurzem dał o sobie mocno znać, tak mnie osłabił, albo rzeczywiście są jednak gatunki muzyczne ponad moje siły. Nie będę ukrywał, że w głównej mierze przyczyniła się do tego pani wokalistka, zdecydowanie nie w moim guście jej barwa głosu. Koniec prawie zawsze jest początkiem…
Te słowa doskonale oddają moment pomiędzy koncertem Twinkle Brothers, a wykonawcą od którego ów cytat zaczerpnąłem. Panie i Panowie! Hunter! Zaczęli tak, że szczęka opadła mi od razu. Świetna wiązanka ze wznowionej (premiera właśnie w Kostrzynie) płyty Requiem. Potem doplecione numery z Medeis i już wiem, że nie myliłem się co do mojego faworyta So…. Całość nie porównywalnie lepsza z ubiegłorocznym koncertem. Bez gadżetów, tylko muzyka i światła. Nie mogło się nie podobać! Doskonały koncert, zagrany z pasją i czadem. Zespół odbudował moją wiarę w ich moc i umocnił to co pisałem w ubiegłym roku – nie potrzeba tego całego widowiska żeby było świetnie.
Nastał czas pytań. Co zagrają? Czy będą goście? Gdzieś wyczytałem, że ma zagrać gościnie Robert Brylewski, jeśli tak to jak z jego formą? Pierwsze dźwięki i powoli dostajemy odpowiedź na wszystkie pytania. Zespół Armia rozpoczął od repertuaru pierwszego zespołu Tomka Budzyńskiego – Siekiery. Jeśli dobrze pamiętam odegrali cztery sztandarowe utwory tej grupy, aby przejść do własnego repertuaru. Ten ułożony był w 99% z numerów do okresu Legendy. Przerwy krótkie, utwór za utworem, z niesamowitą energią. Bez zbędnej konferansjerki. Znów całości dopełniają światła. Czułem podświadomie, że ten koncert zaczyna podobać mi się najbardziej, że oto gra mój kandydat na Złotego Bączka. Kolejny woodstockowy występ, do którego nie mam żadnego ale. Czegóż chcieć więcej? Może grupy Hey?
Gdyby się zdarzyło, że zespół położyłby akurat muzyczną stronę koncertu to sytaucję uratuje zawsze Kasia Nosowska. Nikt jednak nie zawalił tego wieczoru w Kostrzynie. Bardzo dobry koncert, którego finał rzucił mnie prawie na kolana. Kasia śpiewa tekst utworu Chyba i kiedy dochodzi to fragmentu gdy w pewną ciemną noc/ zgaśnie światło na scenie gasną wszystkie światła. Świetny efekt! Powrócili na bis, potem jeszcze owacyjne Sto lat! i znikają na zapleczu sceny.
Na koniec Dżem. To już taka tradycja, że nie ma nas pod sceną gdy wszystko to przemija. Wchodząc do namiotu ze sceny słyszałem Czy przyjmiesz mnie mój Boże,/ kiedy odejść przyjdzie czas?/ Czy podasz mi swą rękę?/ A może będziesz się bał…. Najlepsze co z Dżemów można było sobie zażyczyć.
Poranek, wyjście z namiotu, ludzie się pakują, żegnają. Czuć zmęczenie, tęsknotę za wanną, toaleta ze spłuczką (nie koniecznie w tej kolejności), ale zawsze jest ten ułamek żalu, że to koniec. Dla mnie był to sprawdzian, czy go zaliczyłem? Odpowiedź zna tylko jedna osoba, ta najbliższa. Co do pozostałych, z którymi miałem przyjemność w tym roku być – pragnę pozdrowić i przeprosić za ewentualne moje marudzenia i widzi mi się. Starałem się aby tego było jak najmniej.
Przystanek Woodstock 2004 – pełen kurzu, słońca, śmiechu, kilku kropel deszczu, smacznego kiślu, czerstwego chleba, dobrych szaszłyków, krupniku z ketchupem, zimnego piwa, oranżady. Fajny czas.
___
Festiwal Przystanek Woodstock 2004, 30i 31.07.2004, Kostrzyn nad Odrą
Tekst archiwalny z 2004