O wyjeździe do Żar dowiedziałem się niespełna miesiąc przed festiwalem. Na pytanie czy wybieramy się na Woodstock odparła Tak. Skoro tak to tak. Kombinowany nie pewny urlop, który prawie do końca nie był pewny czy będzie (ale był!), trochę załatwiania z gratami (namiot itp.) i cała naprzód ku nowej przygodzie… Przygodzie towarzyskiej i muzycznej.
Trudno stwierdzić, która bardziej ważniejsza, ale na pewno oby dwie pozostaną długo długo w pamięci. Zacznę od muzyki. Co chciałem to oglądałem, przeżywałem, na co nie miałem ochoty to sobie darowałem. Zdarzyła się tylko jedna wpadka. Udaliśmy się pod scenę celem obejrzenia Huntera, no i mieliśmy niemiłą przyjemność po obcować z muzyką grupy Cree.
Wybaczcie wszyscy, ale dla mnie ten zespół jest żałosny. Młodsi z Was może nie pamiętają scenicznego wizerunku Ryszarda Riedla ojca Sebastiana – wokalisty tejże grupy. Dla mnie Cree to beznadziejna kopia grupy Dżem. Może nie czuje bluesa, może nie znam się na tym co robi Cree, ale dla mnie to zwykłe nudy. I tyle złego. Dalej było jaśniej i coraz lepiej.
Koncert, na który udaliśmy się pod scenę w końcu się zaczął i wreszcie mogłem skonfrontować występ Huntera na żywo. Na leżę do tych, którzy lubią granie w stylu Metallica, Megadeth i u Huntera doszukać się można tego wiele. Skoro lubię to powinienem być zadowolony. I byłem, choć lekki uśmieszek pojawiał się natarczywie. Dalej gwiazda zagraniczna. Przed nami na scenie pojawił się Die Toten Hosen.
Post punk czy tak? Już chyba wiem co to znaczy. To znaczy, że chłopaki grają z młodzieńczym pazurem, ale wszystko wykonują profesjonalnie. I jak mogło się nie podobać? Podobało się i to bardzo. I jak dla mnie mogli grać bez końca, do białego rana.
Hey zagrał koncert niezwykły. Nie przypuszczałem, że można na tak wielkiej scenie z takim klimatem, no wiecie rozumiem czadzik, bo i głośniki sporej mocy i publiczność największa z największych to młynek i spory można zrobić, a tu do tego rockowego czadu (rzecz jasna na swój sposób) dodano czegoś nie zwykłego, magicznego. Podobało się i to bardzo. Jak zwykle chwila oddechu i zaczyna się kolejny koncert tej nocy.
Muzycy już grają, aż tu wpada Muniek i zaczyna od Nabranych. Świetny początek. Można się było rozejrzeć dookoła i chwile zastanowić nad słowami refrenu. T.Love zagrał wszystko co najlepsze miał w swej ofercie i podobał się z pewnością nawet tym, którzy nie słuchają ich na co dzień.
Drugiego dnia prze ułamki chwil widziałem De Press. Wiadomo Bo Jo Cie Kochom rządzi! Pidżama Porno mimo iż porwała mnie nawet do podskoków to jakoś muzycznie niczym nie zachwyciła, ot dobry koncert. Maleo z przyjaciółmi porwał zato i to bardzo! Zarówno utworami ze swojego repertuaru (solowego, Izraela, a nawet 2Tm2,3), jak i z odegranych niemal klasyków stylu raegge. I choć byłem wtedy daleko przy swoim namiocie to słuchało się tego z ogromną przyjemnością.
I Sweet Noise proszę państwa. Widowisko, którym ja zakończyłbym festiwal i zostawił nas wszystkich pod sceną z otwartymi gębami. Muzyka, gra świateł i ciągły ruch na scenie, a nad wszystkim Glaca. On sam powiedział nie dawno, że Sweet Noise wypruwają sobie dla nas żyły.
Wierzcie mi, kto widział ich występ ten nie wątpi w to zapewne ani trochę! Oczywiście była orkiestra symfoniczna, było Raz Dwa Trzy, była Ewelina Flinta i były ognie. Ale to wszystko widziałem i słyszałem z namiotu. Żal ściskał serce, że to koniec. Dwa dni kiedy człowiek pozbył się codziennych kłopotów, złych myśli.
Miałem wspomnieć jeszcze o towarzystwie. Ale jak się dobrze zastanowić, to co tu wiele pisać. Fajna ekipa, pozostali dookoła również (hello człowiek z co najmniej trzema nerkami(!) oraz ludzie powracający dodatkowym pociągiem podstawianym o 6 rano do Katowic i dalej!). Ponadto muzycy Sweet Noise pod małą sceną (maski Generacji X!)… pomidorowa… Nalewka!… Toi Toi… Koło Gospodyń Wiejskich… Przystanek Jezus… stragany z koszulkami… a nade wszystko – Hari Krishna Hari Krishna… do białego rana!
___
Festiwal Przystanek Woodstock 2002, 02,03.08.2002 – Żary
Tekst archiwalny z 2002