Muzyka to obszar osobistych, intymnych zainteresowań. Rolą marketingu jest wniknąć do tej przestrzeni i sprawić by słuchacz zapragnął. Zaraz, czy to nie artysta powinien sprawić żeby jego twórczość była pożądana? Jest 22 grudnia 2016 r. Przeszło miesiąc po premierze płyty „Hardwired… To Self-Destruct” zespołu Metallica. Szum minął. Nie zdążyłem kupić płyty.
W czasach „Reload” kiedy świetność tego zespołu gasła ja miałem obłęd w oczach. W zaprzyjaźnionym sklepie zdobywałem płyty na kilka dni przed premiera. Nawet „St.Anger”.
Zwinięty w rulon plakat z autografami, piórko do gitary, nawet te skarby nie potrafią wykrzesać obecnie iskier.
Gdybym miał znów możliwość spotkania z członkami grupy to czy skorzystałbym z tej okazji? Oczywiście, że tak. Stara miłość nie rdzewieje, ale metal jest podatny na korozję.
Kiedyś byłem zdania, że w tych sprawach nie ma dyskusji. Jest czarno albo biało. Kochasz dany zespół lub go nie lubisz. Nie ładnie zasłaniać się teraz krową.
Tylko, że te ulubione zespoły, niosące z sobą czynnik kultowości osłabły. Nie są w stanie nagrać całej dobrej płyty. Nie pierwszy raz powtarzam, że wystarczyłoby gdyby wpuszczały do sieci pojedyncze utwory. Nie mówię, że za darmo, ale lepiej wydać dolara niż sto złoty za płytę. Ile?!
Kupowałem bilet na koncert Tides From Nebula. Trudno nie dostrzec, że wszystko wokół ma jedno hasło – Metallica. Digipak w cenie 99,99 zł. Czy kiedyś bym się zastanawiał? Ani przez chwilę.
Nie użalam się nad sobą, ale chyba jestem ofiarą i przykładem słuchacza, który zabił w sobie radość z zakupu płyt. I to w czasach gdy na tron wracają longplaye! Z nich bije magia, to się czuje przechodząc obok stoiska.
Zablokować YouTube, wyrwać głośniki z laptopa i nie ulegać pokusie słuchania muzyki z Sieci. Nawet gdy zespół kawałek po kawałku zamieszcza je oficjalnie ozdabiając je przy tym mniej lub bardziej udanym viedoclipem.
Nie będzie ballad – wygrażał się perkusista Lars Urlich przed wydaniem Hardwired… To Self-Destruct. Słowa dotrzymał. Metallica to przede wszystkim riffy i melodia.
Przejdźmy do pierwszego sedna. Przesłuchałem w sieci, skupiając się na momentach, które miały zalążek melodyjności. Wyłapałem jakieś 20 sekund w jednym utworze. Niezbyt dużo. Tytuł kawałka? Nie słucham w tym momencie. Tym gorzej.
Jednostajne „łupłupłupłup…” i wydzieraniem się James Hetfielda. Sens? Młodzi będą to lepiej rozumieć. Mnie pomyślało się kopia „…and Justice For All”. I nie dlatego, że Hardwired… To Self-Destruct to także dwupłytowe wydawnictwo, utrzymane w bieli. Internetowa interpretacja tych nagrań skłania do stwierdzenia, że opiera się ona głównie o sekcję rytmiczną z przewagą gry na bębnach. O Kirku Hammecie zapomnijcie. Jeżeli kiedyś w podsumowaniach roku jego nazwisko wpisywałbym na samym szczycie najlepszych gitarzystów, tak teraz dałbym mu palmę pierwszeństwa w kategorii osiadłych na laurach.
Przy okazji „Death Magnetic” świat wskazywał na udane nawiązania do „Ride The Ligtning” czy „Master of Puppets”. Może zespół poszedł za ciosem i kontynuuje chronologiczną inspirację swoimi klasykami? W takim przypadku trzeba przygotować się na melodyjny, pełen riffów kolejny krążek twórców „Metallica”.
Od słynnego koncertu „wielkiej czwórki” na warszawskich Błoniach, zespół Metallica odwiedził Polskę jeszcze raz. W stolicy na stadionie narodowym odegrali wówczas cały „czarny album”. Wielu znajomych nie potrafi pojąć, że sprzedałem wtedy bilet i nie pojechałem. Jakoś mi nie żal tamtego show.
Czekam na informacje o koncercie w Polsce. Chciałbym zobaczyć mój ulubiony kiedyś zespół jeszcze chociaż raz. Może dwa. Pierwszy warunek to miejsce – zamknięta hala z mega spektaklem pokroju tego z 1996 r. Na drugi chciałbym wybrać się z synem. Może uda się to połączyć? Czego jak czego, ale popularności grupie nie brakuje. Metallica to jedna z największych atrakcji koncertowych świata. Nawet jeżeli set lista od lat nie ulega większym modyfikacjom.
Dostrzegłem na rynku obecność Hardwired… To Self-Destruct. Czas wielkiego bum minął. Produkt idealny na prezent mikołajkowy lub pod choinkę. Świat niestety nie doczekał się chociaż jednego hitu, klasyka.