Miało być politycznie. O ministrze zdrowia, Bartoszu Arłukowiczu i jego problemach z aptekarzami. O wizjonerze Michale Bomi i jego złudnym marzeniu wprowadzenia scentralizowanego systemu informatycznego w służbie zdrowia jeszcze w 2012 roku. Powiedział to bez mrugnięcia okiem. Trzymałbym go za słowo, a za kłamstwo na koniec roku surowo ukarał.
O kolejnym kłamcy, rzeczniku rządu, Pawle Grasiu, który w żywe oczy stwierdza, że ataków na serwery rządowe nie było, a problemy wynikają z wysokiej oglądalności. Pojawił się temat zastępczy i minister zdrowia odetchnął z ulgą. Wszystkie debaty telewizyjne dotyczą międzynarodowej umowy handlowej w zakresie zwalczania handlu towarami podrabianymi. Rzecz stanowi także o własności intelektualnej i zrobiła się burza.
By określić swoje za lub przeciw trzeba zagłębić się w temat. Co do faktu, że podrabianie lub wykorzystywanie czyjeś pracy bez zgody autora jest złodziejstwem, nie ma wątpliwości. W każdej branży i sztuce. Uświadomione społeczeństwo zdaje sobie jednak sprawę z tego, że Polska ma niezwykle okaleczone struktury polityczne. I to właśnie one stanowią największe niebezpieczeństwo dla wolności słowa. Paragrafy znajdą się zawsze. Jeden przepis więcej nie zaszkodzi. I nie mówmy tu o tym, że Polska postępuje w sposób cywilizowany. Własne zdanie może okazać się niewygodne. Co gorsza może naruszyć czyjąś własność intelektualną. Wtedy zrozumiemy protesty.
Nie wątpię w uczciwość anonimowych aktywistów. To z reguły ludzie, którzy postępują wobec innych uczciwie. Żenujące jest informowanie o takich bzdurach jak apele portali, które pod przykrywką czarnej planszy (z tekstem, że tak będzie wyglądał Internet) na swoich serwerach udostępniają terabajty nielegalnych plików. Intencje zdecydowanie nie są takie same.