Bawiąc się w kosmetykę tego miejsca rzuciłem okiem na większość wpisów. Również ten pierwszy, od którego zacząłem przygodę z wordpress.com. Mowa w nim była o partii Libertas. W głowie zaświtało, że przecież były wybory do Parlamentu Europejskiego, a cisza zupełna na ich temat. Wyszukiwarka szybko wyjaśnia całą sprawę. Pan Declan Ganley, szef tego ugrupowania poniósł porażkę i wycofał się z życia politycznego. Pierwsza myśl: Ha! Nie dla psa kiełbasa! Druga refleksja: ludzie jeszcze wiedzą co czynią i przypomniał mi się mój kandydat, wybrany na przewodniczącego Parlamentu Europejskiego.
Odbieram politykę w kategorii ludzi, nie partyjnych chorągiewek. Tym większa radość z faktu, że postawiony krzyżyk przy nazwisku Jerzego Buzka dał taki dyplomatyczny skutek.
Odchodząc od bądź co bądź niezbyt do końca czystego tematu wspomnieć chciałem o kolejnym wczorajszym olśnieniu. Otóż od dłuższego czasu, a w zasadzie odkąd moje Kochanie odnalazła w rodzinnym domu i przywieźliśmy do nas DVD Night Sessions: Live In Concert Chrisa Botti z przyjaciółmi włączam je wieczorami kiedy muszę postukać jeszcze w klawiaturę, a bliska reszta już słodko śpi. O niesamowitym klimacie tego wydawnictwa, relaksie i wyciszeniu już też pisałem. Dziś jednak postanowiłem zwrócić uwagę na jeszcze jeden istotny element. Wraz z Chrisem gościnie na scenie wystąpił Sting i Shawn Colvin. Zajrzałem na jej profil MySpace. Wczorajszy późny wieczór i dzisiejszy poranek wsłuchuje się w jej udostępnioną twórczość. Gitara i śpiew, spokojny, wyciszający minimalizm. Jest tam też fajnie kołyszący Round Of Blues z akompaniamentem sekcji rytmicznej.
Odkąd pamiętam lubiłem odkrywać nowe dźwięki, świeżą twórczość. Wystarczyła interesująca wzmianka o jakimś wykonawcy, a już starałem się dotrzeć do jego twórczości, sprawdzić ile jest dla mnie warta. Kolejne własne, za sprawą Chrisa Botti oczywiście odkrycie, które mogę polecić otwartym na dobre dźwięki.
Odchodząc już od minimalizmu, choć w tle cały czas delektuje się jego pięknem, przejdę do przepychu muzycznej formy, nie raz przerastającego formę nad samą wartością treści. Skusiłem się w ostatnim czasie na kolejny numer Mystic Art. Ucieszyło mnie, że pojawiło się tam nazwisko Łukasza Dunaja, wieloletniego współredaktora magazynu Thrash’em All. Miejmy nadzieje, że uda się dzięki niemu wstrzyknąć sporą dawkę lepszej jakości i obok Bartosza Donarskiego oraz Remo Mielczarka (tekstów jakoś się nie potrafię się doszukać/doczekać) doprowadzą do tego, że ten dwumiesięcznik znów będzie się czytało z przyjemności. Jak na razie same nazwy na okładce i w spisie treści nie wystarczają. Pytania na poziomie początkującego zine’u wręcz odpychają. Nie wspominam już o recenzjach, które w każdym numerze windują jeśli już nie na, to pod ołtarz kilkanaście tytułów, a w rzeczywistości nikt nawet nie spogląda na nie na sklepowej półce. I niech nikt nie mówi mi, że to wina Internetu. Wspomniany już dziś MySpace ma tą możliwość, że wiele z tego steku marketingowego można zweryfikować na wstępie. Trudno jednak być obiektywnym gdy z jednej strony trzeba napisać recenzję, a z drugiej upchnąć do sklepów n-tą premierę. To sprowadza Mystic Art do poziomu katalogu wydawniczego, o niskim poziomie opiniotwórczym. Szkoda.
Okładkę 49 numeru zdobi ekipa Riverside. Ta nazwa od premiery ostatniej płyty Anno Domini High Definition jest na łamach niemal wszystkich szanujących się tytułów prasowo portalowych. Pisze się o sukcesie tego krążka, który dotarł na szczyt listy sprzedaży w Polsce zostawiając w tyle takie nazwy jak Andrzej Piasenczny, czy Feel. To wielki sukces, co by nie mówić muzyki niszowej, ale świadczący jednocześnie o tym, że ma ona wiernych słuchaczy. Osobiście poza fragmentami nie miałem okazji posłuchania i nie kwapię się do kupna tego CD. To nie jakiś bunt, a raczej świadomy decyzja po Rapid Eye Movement, który do mnie nie dotarł. Zostaje wiernym fanem Out Of Myself i Voices In My Head, które uważam za najważniejsze progresywne wydawnictwa pierwszej dekady XXI wieku.
Nim jednak dotrzemy do wywiadu z wokalistą Riverside, Mariuszem Dudą, możemy czytać wymęczony, bezsensowny i przesycony kiczem artykuł analizujący tekstową twórczość z gatunku metalowego. Jeśli uda się go przejść do końca od razu można spojrzeć na sam koniec i przeczytać rozprawkę Łukasza Dunaja Żal Metal. Jest ona najlepszym podsumowaniem tego wypoconego wodolejstwa.
Hunter i Rootwater na fali poprzednich wydawnictw zyskały kredyt zaufania u słuchaczy. Niezbyt dobrze idzie im promocja najnowszych płyt. O Hunter wspomniałem już we wcześniejszych wpisach. Natomiast warszawski zespół pod wodzą Maćka Taffa wyciszył incydent jaki miał ostatnio miejsce. Mowa tu o ataku fizycznym na przeprowadzającego z zespołem wywiad redaktorze. Milczy zespół, wytwórnia. Pan Maciej Taff to znana postać na polskim podwórku muzyki ciężkiej. Doceniam jego wkład w twórczość Geisha Goner, czy ostatnimi czasy Black River. Nie toleruje go jednak na scenie odkąd miałem okazję widzieć koncert Rootwater na jednej z edycji Hunterfest. Epitety w stronę publiczności, a później jakieś bełkotanie o tolerancji utkwiło mi mocno w pamięci. Do tego widok zakapturzony muzyków przechodzących w sposób gwiazdorski przez tłum zebrany w krakowskim klubie Loch Ness po ich koncercie w ramach wspólnej trasy z Behemoth postawił kropkę nad i. Rozumiem potrzebę grania. Warto jednak zachować margines dystansu, odpowiedzieć sobie po co i dla kogo. Gdy nie ma się co powiedzieć od strony wykonawczej to zachowajmy trochę pokory i doceńmy tych, którzy zwrócili uwagę. W przypadku Rootwater stwierdzam z pełnym przekonaniem, że tego brakuje.
Jeśli chodzi o Behemoth i ich najnowszą płytę, to kto dostęp do Internetu ma na bieżąco może zapoznać się z raportami ze studia, posłuchać dwóch nowych utworów udostępnionych w kanale MySpace, a nawet obejrzeć trailer przygotowywanego teledysku. Evangelion zapowiada się dla mnie płytą godną poznania. Jej premiera na dniach – 07.08.09.
Uwag do pisma jeszcze sporo, ale nie będę odbierał chleba od usta Mystic Production. Jeśli wybierasz się w dłuższą podróż, masz w programie urlopu nic nie robienie to kup Mystic Art. Rzuć okiem, po chwili w kąt, za jakiś czas weź znów do rąk, znów ciśnij nim na podłogę i tak do ostatniego tekstu. Chyba, że wcześniej postanowisz zrobić z niego łódki. Papier całkiem dobrej jakości z pewnością lepiej nadający się do modelowania niż podcierania się, choć strona merytoryczna wydaje się wskazywać zupełnie odwrotnie.