Korn, Opeth
Ostatni dzień sierpnia przyciągnął do katowickiego Spodka rzeszę fanów. Tego dnia odbył się Metal Hammer Festival w ramach, którego na scenie pojawiły się zespoły Opeth oraz Korn.
Trzeba przejawiać choć odrobinę ekspresji aby mnie choć zaciekawić swoją muzyką. Nie udało się to grupie Opeth. Mam nadzieje, że nie pokazali swojej życiowej formy, bo oznaczałaby ona zupełną porażkę na linii zespół – ja. To nie był ich dzień i nie wątpię, że zespół miał ochotę zaprezentować się z jak najlepszej strony, ale czy to nie dano im szansy, czy też zaważyły czynniki wyższe i zespół poległ w boju. Na dokładkę został dyskretnie wyproszony ze sceny, co staje się tradycją festiwalu, że przypomnę pamiętny występ Acid Drinkers w 1997 przerwany wyłączeniem nagłośnienia i zapaleniem świateł na sali. Wracając do Opeth może kiedyś w bardziej kameralnej sali.
Myślałem, że zarzucenie czarnej kotary to znak, że czeka nas coś wzrokowa niespodzianka. Nic z tego. Od widać techniczni Korna wstydliwe chłopy. Nie co ich szefowie – gwiazdy jak się patrzy. Spokojnie, nie będę bluzgał, niech na ich obronę będzie mój domysł, że mają tak wszystkie gwiazdki po osiągnięciu pewnego pułapu stanu konta. Dość wspomnieć chorzowski koncert Metalliki i ich kropla w krople podobne zachowanie. O czym ta tajemnicza mowa? O części bisowej koncertu. Zamiast łazić w te i we te i uszczęśliwiać zebranych z przodu pewnie nie jeden cieszyłby się z jeszcze jednego, dwóch zagranych utworów. Niestety, lepiej pochodzić do zakontraktowanego czasu zakończenia występu i zniknąć za sceną. Nawet choćby nie wiem jak dobry był koncert takie zachowanie bardzo mrozi mi krew w żyłach, powodując zupełny opad emocji. Czas więc napisać co nie co o koncercie zespołu Korn. Po pierwsze zaskoczyła mnie statyczność zespołu. Spodziewałem się ruchu na miarę choćby Slipknot. Przede wszystkim główna uwag widzów skupia się na wokaliście Jonathanie Davisie. Podkreślić należy w tym miejscu, że gdyby nie rozentuzjazmowany tłum miałby on wielki problem z rozruszaniem kogokolwiek swoją postawą. Dzięki wspaniale bawiącemu się tłumowi można było odnieść wrażenie, że publiczność je z ręki wokalisty. Tak naprawdę jego gesty w stronę widowni były tylko uzupełnieniem. Gitarzysta i basista tylko jakby z obowiązku dali coś z siebie od czasu do czasu poza wygrywanymi dźwiękami. Brak drugiego gitarzysty jest mocno odczuwalny. Korn na żywo nie brzmi tak żeby uszy urywało. Wyszło więc piosenkarsko, bez pazura i jaj. Słuchało się fajnie, czy oto więc chodzi w Kornie? Coś mi się zdaje, że nie, bo dziwnym byłby wybór zespołu na gwiazdę metalowego jakby nie patrzeć festiwalu.
Kilka minut po 23 zapaliły się światła w Spodku i tłum skierował się ku wyjściu. Każdy pewnie odebrał ten koncert po swojemu. Dla mnie Korn był ciekawostką, którą zaspokoiłem i napisać mogę jedno – dobry zespół, który stał się inspiracją dla nie jednego zespołu. Tego im nie odbieram. Problem tylko w tym, że podobnie jak ich naśladowcy ich muzyka nie przemawia do mnie w sposób ekspresyjny. Pozostaje z uznaniem, w tym także dla publiczności, ale płyt raczej kupować nie będę.
___
Tekst archiwalny z 2005