Polska strona Sonisphere
Minęły, miejmy nadzieje bezpowrotnie czasy kiedy to do naszego kraju przyjeżdżał raz na jakiś czas ogólnoświatowy wykonawca. Wsiadało się w pociąg, autokar, samochód i gnało przez Polskę by zobaczyć swoich ulubieńców. Dziś kraj nad Wisłą dorobił się sprawnie działających promotorów i w zasadzie każde większe miasto może pochwalić się dobrze nagłośnionym klubem, a co za tym idzie szansą na kolejny przystanek objeżdżających wzdłuż i wszerz Europę tras koncertowych.
Inna sprawa to festiwale. Dziś rozróżnić można ich dwa rodzaje. Pierwsze to te, które nie ruszają się z miejsca i co roku przyciągają do siebie rzesze wygłodniałych fanów muzyki. Drugie wychodzą naprzeciw miłośnikom muzyki i pojawiają się w wybranych krajach. Też trzeba jechać, chyba, że ma się to szczęście mieszkania zaraz obok terenu wybranego na miejsce danego przedsięwzięcia. Formę objazdową przyjął Sonisphere Festival. Jego tegoroczną edycję rozpoczął koncert na warszawskim Bemowie. Wydarzenie o randze historycznej nie pozostawiło złudzeń. Rankiem 16 czerwca 2010 roku wyruszyliśmy w kierunku Warszawy. Podobnie jak kilkadziesiąt tysięcy miłośników thrash metalu.
Zwężenia dróg to już norma. Większość nich robi się pod hasłem Euro 2012. Czy zmieni się na lepsze i za kilka lat nie uświadczymy już łatek asfaltowych? Dożyjemy, zobaczymy.
Nie chcąc wjeżdżać w centrum stolicy z pomocą Google Mapy wybrałem opcję przez Nadarzyn – Pruszków – Piastów. Celem miała być ulica Powstańców Śląskich. Dotarliśmy, ale nie bez problemów, za które winić będę witryny słynnego Googla. Raczej nie zaufam już jej nigdy na tyle by wierzyć, że jej propozycja trasy będę bezbłędna. Uratował nas zwykła mapa stolicy, która ku memu szczęściu miała skrawek okolicy, w której tylko raz błędnie obrany zjazd z ronda kosztował kilkanaście minut przedzierania się przez wyboiste, nieasfaltowe drogi osiedlowe. Radość z odnalezienia się i powrotu na właściwy tor do celu szybko zwolniła zakorkowana ulica Dźwigowa. I tak co parę metrów, pomalutku dojechaliśmy do Powstańców Śląskich.
Im bliżej lotniska Bemowo tym gęściejszy tłum miłośników głośnych wrażeń zmierzających w jego kierunku wyznaczał koniec samochodowej wędrówki. Parkujemy na poziomowym parkingu pobliskiego marketu. Jakie ma to konsekwencje dowiemy się dopiero po koncercie.
Jeszcze tylko rzut oka na pirackie koszulki sprzedawane z efektownego forda mustanga, gdzie ceny zbliżone do tych z oficjalnego stanowiska nakazywały postukać się po czole ich pomysłodawcy. Darmowa mini puszka coca coli i powoli przekraczamy kolejne bramki okazując bilet – plecak – bilet –plecak. Wreszcie przestrzeń usłana stoiskami. Napoje orzeźwiające, jedzenie, szeregi toalet, stoiska z oficjalnymi gadżetami festiwalu i występujących wykonawców. Do tego wesołe miasteczko, bus z ustawionym sprzętem do grania, na którym nie zakodowałem przez cały czas ani jednego wykonawcę, namiot Harley Davidsona, a parę metrów dalej z konsolami Xbox. Stan błogiej sielanki trwał do godziny szesnastej, a dokładnie o 15.55 na scenie pojawił się na scenie zespół Behemoth, jedyny polski wykonawca zaproszony do udziału w tym podniosłym wydarzeniu.
O tym, że sprawna to machina koncertowa nie miałem wątpliwości. Dziwi mnie trochę set lista, którą przygotowano na tą okazję, a już najbardziej brak takiego pewniaka jak Antichristian Phenomenon. Zagrali, podziękowali i ustąpili miejsca Mistrzom.
Wbrew mocno dającemu o sobie znać odczuciu zmęczenia dzień minął naprawdę szybko. Nastał czas powrotu, który stał się męką od pierwszych metrów wyjazdu z parkingu. Półtora godziny zajęło przejechanie kilometra wąskiej osiedlowej drogi. Nie obeszło się bez nerwów i nawracania z drogi cwaniactwa próbujących być bardziej przebiegłymi od innych. Wreszcie szerokie drogi, prędkość 50 km/h i brak wolnych miejsc w hotelach.
Nieplanowany nocleg stał się koniecznością. Całodniowy maraton muzyczny i dobijająca bezmyślność służb drogowych, które zupełnie nie przemyślały logicznie planu wyjazdu setek czy nawet tysięcy aut, autokarów z imprezy, zmusiły nas do postoju. Doświadczyliśmy tego dopiero za Warszawą, już na trasie. Moment położenie się i natychmiastowego zaśnięcia był równie ekscytujący co cały czas spędzony na terenie warszawskiego lotniska Bemowo.
Wielka historia
Występ na żywo to najlepsza weryfikacja umiejętności zespołu. Spotkanie Wielkiej Czwórki Thrash Metalu, 17 czerwca 2010 roku na warszawskim Bemowie, nie miało za zadanie określić kto po tylu latach jest największy i najważniejszy. Było to wydarzenie samo w sobie. Wszyscy już wiemy, że to pierwszy raz w historii na jednej scenie spotkał się Anthrax, Megadeth, Slayer i Metallica. Jednak warunki od początku dyktowali ci ostatni. Można tu psioczyć na repertuar jednych czy drugich. Tworzyć silne argumenty na temat kto z nich miał większy wpływ na rozwój muzyki jakiejkolwiek. Pewne jest jednak to, że gdyby nie przychylność Metalliki całego tego wydarzenia nie byłoby, a już na pewno nie na taką skalę. To dlatego ona wystąpiła już po zmroku, przy najlepszym nagłośnieniu, całej powierzchni sceny, pełnej pirotechnice i wielkim telebimie. Inni tego nie potrzebowali? Liczyła się tylko muzyka? Nie oszukujmy samych siebie!
Anthrax za sprawą przywróconego w trybie ekspresowym przed mikrofon Joey Belladonny skupił się głównie na dwóch swoich absolutnie klasycznych płytach Spreading the Disease i Among the Living. Wyszedł obronną ręką.
Zainteresowani wiedzieli, że Megadeth dał serię występów odgrywając całą płytę Rust In Peace. Czy święto czterech króli było miejscem aby i tu powtórzyć ten manewr? W końcówce załapały się nie mniej wiekopomne dzieła jak Symphony Of Destruction oraz Peace Sells… Uszanować należy wybór repertuaru przez artystę. Prawem widza jest jednak stwierdzić czy się podobało czy nie. Gdyby cała sprawa miała miejsce w jakimś klubie muzycznym to z pewnością wszystko nabrałoby innego wymiaru. Na Bemowie, w blasku chylącego się ku zachodowi słońca koncert Dave Musteinea i kolegów nie rzucił na kolana.
Uczynić miał to Slayer. Jedyny niekwestionowany przedstawiciel, który pozostał wiernym strażnikiem bezkompromisowego grania swojego stylu. Konfrontacja stary repertuar, a nowy, przemawia zdecydowanie na korzyść tego pierwszego. Najważniejsze, że usłyszeliśmy to co najbardziej klasyczne w ich dorobku.
Metallica stanęła na scenie około 21.20. Rozsławione już na cały świat intro i dwugodzinne show rozpoczął Creeping Death. Ta sama scena, w zasadzie te same efekty pirotechniczne i żelazne punkty programu, jak w 2007 roku w Wiedniu i rok później na chorzowskim stadionie. Nowością Fade To Black zagrany w pierwszej części na gitarze akustycznej i nowości z Death Magnetic. Niby nic nowego, a jednak dreszcz na plecach, rozpychająca wewnętrzna radość, że znów można stanąć i naładować się tą energią płynącą ze sceny.
Zagrali, w jednym dniu, w jednym miejscu, na jednej scenie. Anthrax, Megadeth, Slayer i Metallica. Dziś to już tylko historia. Brałem w niej udział.
___
Sonisphere Festival, Metallica, Slayer, Megadeth, Anthrax, Behemoth, 16.06.2010r., Warszawa, lotnisko Bemowo;
teksty archiwalne z 19 i 20.06.2010 r.