Deicide – Overtures of Blasphemy, zdjęcie: okładka płyty |
Zachwyciłem się okładką najnowszej płyty Deicide Overtures of Blasphemy. Dawno nie było tak przykuwającej wizytówki, która by zachęciła do sprawdzenia zawartości. Dodajmy, że to dzieło Zbigniewa M. Bielaka!
Nie szedłem ramię w ramię z Glenem Bentonem przez te wszystkie lata jego kariery. Nie łatwej, jak jego charakter. Otarty o debiut, status kultowości Legion drugiej płyty zespołu byłem w stanie zrozumieć. Potem nie pojąłem Serpents of the Light i kontakt się urwał.
O czasu do czasu o liderze Deicide było słychać. A to się pokłucił z kolegami, a to inne sprawy przykuły uwagę mediów. Na przykład ktoś przypomniał sobie, że Glen miał umrzeć w wieku 33 lat jak jeden mężczyzna, którego popularność sięga już XX wieków ludzkości. Cóż, ojciec Daemona (czy nie tak ma na imię jego syn?) żyje i ani nie wstępuje do niebios ani go diabli nie biorą.
Overtures of Blasphemy obdarzyłem wielkim kredytem zaufania. W głębi serca, gdzie ciemno jak diabli, miałem nadzieje, że będzie to bezkompromisowa odpowiedź na ubiegłoroczny krążek Morbid Angel. Że te dwa zespoły staną razem w zwartym szeregu i ruszą na podbój po chwałę i zwycięstwo!
Niestety Kingdoms Disdained Morbid Angel gdzieś przepadł, słucham ostatni rzadko, a Deicide nie uniósł ciężaru, jakim mógł być powrót w chwale i glorii!
Z Overtures of Blasphemy nie zostaje nic. Może zrobione miało to być celowo, żeby tylko wybrańcy poczuli bezlitosną moc. Moje szanse zostały pogrzebane. Za perfekcyjną okładką nie czai się nic. Nie ma zła, nie ma piekła. Pusta ściana. Koniec.
—-
Płyta Deicide Overtures of Blasphemy, wydawca Century Media, 2018