Slowly We Rot (1989, Roadracer)
Chłopaki mieli szczęście. Wychowali się w miejscu będącym kolebką florydzkiego death metalu. Nie wypisali jednak sobie tego na czole. Zaproponowali coś własnego, co zwróciło uwagę świata na kolejny death metalowy band . Własne brzmienie, rozpoznawalny grlowling Johna Tardy. W momencie kiedy thrash pożarł własny ogon, a zespoły stały się nie do odróżnienia, znów pojawiła się możliwość bycia oryginalnym i jednorazowym.
Średniej prędkości i częste zmiany tempa, ciężkie riffy gitar przeplatane soczyście zagranymi solówkami to ogólna charakterystyka płyty Slowly We Rot. Oczywiście zdarza się chłopakom od czasu do czasu rozpędzić machinę na szybsze obroty, ale nim się spostrzeżecie już następuje zwolnienie. Atmosfery zgrozy dodaje naprawdę obłąkany wokal. Spotkać kogoś o takim głosie ciemną nocą w zaułku małej, nieoświetlonej uliczki może doprowadzić do zawału serca.
Znając wcześniej od Slowly We Rot jej następczynie nie od razu byłej jej zwolennikiem. Dziś, mając za sobą setki płyt stwierdzam, że może nie jest to najlepsza płyta Obituary, ale na pewno przewyższa swym poziomem i klimatem setki o wiele lepiej wyprodukowanych krążków, które powstały przez kilkanaście lat od jej premiery. Wciąż ma ducha tamtych niepokornych lat, kiedy nie było nic do stracenia. Płyta obowiązkowa, zapisana w kanon klasyki metalu.
Cause Of Death (1990, Roadrunner)
Pierwsze kompakt dyski przywożone przez znajomych z zachodu. Lepsza jakość robionych na kasetach kopii. Zniknęły trzaski płyty analogowej. Trudno mi przypomnieć sobie dlaczego z dwóch propozycji, jakieś płyty Napalm Death oraz Obituary wybrałem ten drugi band. Wówczas, na początku lat dziewięćdziesiątych poznawało się z zainteresowaniem każdą płytę. Przyszedł czas na florydzką grupę Obituary i ich płytę Cause Of Death. Od razu przypada do gustu klimat Infected. Zmrozić może jednak pierwszy kontakt z głosem Johna Tardy. Obsłuchany z Death, zapoznany z Bulldozer spodziewałem się tego, ale efekt przeszedł moje domysły. Do dziś uważam Johna Tardy za jednego z najoryginalniejszych wokalistów death metalowych. Jego krzyk to jakby głos duszy umęczonej piekielnym ogniem, pozbawionej wszelkiej nadziei, pełna agresji i gotowej na wszystko. Do tego muzyka. Opętane brzmienie gitar, z szybkimi solówkami, które jak tępe wiertło wbije się przez czaszkę do twojej głowy, z pomocą perkusyjnych uderzeń. Nie ma już złudzeń i przypadkowych pomyłek. Obituary dopracowało swój własny patent na death metal. Za sprawą Cause Of Death nagrało płytę, która od tej pory będzie ich wyznacznikiem dalszych dokonań i osiągnięć, a do księgi największych metalowych osiągnięć zostanie wpisana dużymi literami. Słuchać death metalu i nie znać tej płyty to jak pić alkohol i nie spróbować whisky.
The End Complete (1992, Roadrunner)
Kariera rozkręcona na całego, trasy koncertowe i nie brak pomysłów na nową płytę. The End Complete postrzegam jako swoistego rodzaju ciąg dalszy, czy też pewną formalność. Postarano się aby była to płyta inna, ale nie okazała się ona już tak dużym krokiem jaki zrobiono między debiutem, a Cause Of Death. W momencie jej wydania półki sklepowe uginały się juz pod stosem płyt. Obituary wciąż wyróżniało się z tłumu, ale przesyt death metalem działał na niekorzyść tej płyty. Płyta nie proponuje tak naprawdę nic, czego nie znalibyśmy już z poprzednich dwóch płyt. Nie dokonał się przewrót jaki był udziałem choćby Sepultury, która po sukcesie Beneath The Remains zdystansowała go odświeżoną i pełną nowatorskich rozwiązań płytą Arise. Swoją droga ekipa z florydy od pewnego czasu pozostawała w cieniu Brazylijczyków. Ówczesny wydawca obu zespołów, firma Roadrunner Records, również wolała ekipę Maxa Cavalery, czego nie ukrywali na łamach prasy rozgoryczeni Nekrologowcy.
Wracając do The End Complete i przede wszystkim jej muzycznej zawartości. Jest ona kolejnym rozdziałem muzycznego kataklizmu, a cel jest jeden: zniszczyć wszystko wokół do końca. Gitarowo perkusyjna kanonada mająca na celu zaskoczyć w najbardziej niespodziewanym momencie. Niestety wszystko to jakby już znane z przeszłości. Płyta nie miała szans na dłużej gościć w moim odtwarzaczu. Czy czas od jej wydania zmienił coś w tym względzie? Słuchałem jej kilka razy za nim zabrałem się za pisanie tych słów i przyznam się, że i dziś nie powala jak inne płyty. To jednak moja osobista ocena. Wiem, że są ludzie, którzy cenią ją wysoko. Proponuje więc sprawdzić osobiście i wyrazić własną opinię na jej temat.
World Demise (1994, Roadrunner)
W chwili wydania tej płyty jej wydawca, firma Roadrunner Records, nie miała sobie równych na rynku metalowym. Sukcesy Sepultury i Biohazard, do tego takie perełki jak debiutanckie płyty Machine Head, Pro Pain, czy Life Of Agony. Miało się wrażenie, że cały ten death metal, zaczyna być jej kulą u nogi. Obituary postanowiło dotrzymać jej kroku i zaproponować materiał bardziej otwarty na szerszego słuchacza. Automatycznie od chwili wydania World Demise poróżniła ówczesnych fanów zespołu. Tylko ktoś naprawdę pozbawiony wyobraźni nie przewidziałby takiego obrotu sprawy.
Nowa propozycja Obituary nie zmieniła radykalnie jej oblicza o 180 stopni. Choć od początku wyraźnie słychać, że gitary pracują znacznie dynamiczniej, perkusja też proponuje bardziej zróźnicowaną grę, to pozostaje jeszcze frontman. Zmiana czegoś w tym miejscu oznaczałoby oblicze nowego zespołu. Tymaczem podobnie jak Chuck Schuldiner z Death pomimo nowych rozwiązań muzycznych pozostał wierny swojej własnej interpretacji wokalnej. Oczywiście głupota byłoby osądzać go za to. Najważniejsze czy sprawdziło się to na World Demise. Otóż, przyzwyczajony do tego głosu, szybko się oswoiłem. Jednak jeśli ktoś zwrócił dzięki reklamą na ten krążek i był to jego pierwszy kontakt z zespołem, zareagować miał prawo nie koniecznie pozytywnie.
Jakikolwiek notowania sprzedaży tej płyty nie mają odzwierciedlenia na jej późniejsze losy. U większości moich znajomych pokryła się ona kurzem. Ortodoksi z pod znaku death metalu pozostali przy pierwszych trzech krążkach, a ci, którzy na co dzień nadwyrężali sobie karki przy Biohazard, czy Machine Head, nie akceptowali jej na drażniącą manierę wokalną. Tak było w mojej okolicy. I chyba nie było to jedyne miejsce, gdzie World Demise się nie przyjął. Kluczem do trumny Obituary okazała się fala popularności, na której czele płynął Tiamat i Moonspell. Mimo poszukiwań i chęci ucieczki od stereotypów, to właśnie rynek spowodował brak zrozumienia dla tej płyty, która nie trafiła w swój czas. Jeśli wygrzebiecie ją kiedyś u znajomych spod sterty równie zapomnianych płyt, otrzyjcie ją z kurzu i włącznie w swoim domu nie słuchając niepochlebnych opinii na jej temat. Może okazać się, że tak jak ja odkryjecie ją na nowo właśnie teraz. Jest na tym krążku dużo dobrej i świeżej muzyki
Frozen In Time (2005, Roadrunner)
Ktoś, niekoniecznie z członków zespołu, mocno wierzy w ten zespół. To nie pierwszy raz kiedy wokół tej ekipy robi się szum. Składanki, koncertówki, płyta studyjna Back From The Dead, która przeszła zupełnie niezauważona. W 2005 roku znów naczytałem się wywiadów z powstałym z marłych Obituary. Relacje z festiwali, w końcu informacje, że szykuje się nowa płyta. Wszystko to tym razem nabierało jakiś innych odcieni i barw. Płyta Frozen In Time pojawiła się na rynku, a ja zdążyłem kilka razy mieć ją w rękach przeglądając półki z CD w salonach muzycznych. Trzeba przyznać, że kolorystyka okładki została dobrana naprawdę precyzyjnie, szczególnie ta zieleń rzuca się w oczy. I to charakterystyczne, rozpoznawalne logo. Długo nie trzeba było czekać żeby z moich głośników usłyszeć wreszcie Obituary A.D. 2005.
Na początek instrumentalny Redneck Stormp. Gitara prowadząca w średnim tempie rozpędza powoli całą maszynę. Nagle zatrzymuje ją i wszystko rusza od nowa. Świetny, choć mocno zaskakujący początek, choć przyznam nie koniecznie nadający się na rozpoczęcie płyty, na która można by powiedzieć czekało się od lat. To jednak uśpienie czujności, bo juz w drugim On The Floor spada na nas nawałnica, z Johnem Tardy na czele. I już wszystko po staremu. Słyszymy ten dobrze znane brzmienie gitar, bębny nie koniecznie chce należeć do klasy szybkiej, jeszcze szybciej.
Płyta utrzymana jest na równym poziomie. Czas każdego utworu wywarzony tak aby ani przez chwilę nie znużyć słuchacza. Dobrze słucha się Frozen In Time w całości. Jeśli pominąć poprzednie próby powrotu Obituary to obecny reunion wydaje się udany. Płyta nie za długa, w sam raz aby oswoić słuchacza i wyciągnąć go z domowego zacisza pod scenę. Rzecz jasna nie ma tu żadnej ani sensacji, ani tym bardzie rewolucji. Obituary nie filozofuje, ani tym bardzie nie stara się za wszelka cenę przypodobać komukolwiek. Robi swoje i daje przy tym sporo radości słuchaczom. Może brzmi to dziwnie, że w obliczu death metalowego zespołu padają te słowa, ale ta propozycja przemawia do mnie w sposób luźny, łatwy i przyjemny. To jedna z niewielu płyt na przestrzeni ostatnich lat, która swoją produkcją nie stara się zdewastować wszystkiego co znajduje się w zasięgu głośników. Przebojowy death metal? Zamiast rozglądać się po Szwecji proponuje wpierw spróbować Frozen In Time. Stara, niezniszczalna szkoła florydzkiego metalu. Palce lizać.
___
Tekst z 2006