Po całym tygodniu biegania do pracy, w piątkowy wieczór, kiedy najdroższa ci osoba jest 300 km od ciebie, najlepiej jest zrelaksować się przy dobrej muzyce. A gdy grana ona jest na żywo to jest to już relaks zupełny. Oczywiście pojawia się tu pytanie co jest tak naprawdę tym relaksem zupełnym, ale w tym przypadku chodzi o zapomnienie o wszystkich sprawach dnia codziennego, a wszczególności o tych godzinach pomiędzy 8 a 16. 19 marca nadażyła się nielada okazja. W chorzowskim klubie Kocynder wystąpić miała najmocniejsza ekipa koncertowa w tym kraju – Acid Drinkers.
Nie wiem nadczym się tyle zastanawiałem, w końcu decyzja o pójsciu na ten koncert powinna być natychmiastowa. W bilet jednak zaopatrzyłem się dopiero w czwartek, czyli dzień przed koncertem. Mógłbym w dniu koncertu, ale obawa, że może już ich nie być wzięła górę. Poznałem w końcu Kocynder i wiem, że za wielki nie jest, a Acid to jednak Acid i frekwencja może być spora. Jak się jednak okazało, z lekkim rozczarowaniem nie ukrywam, ludzie dopisali, ale gdyby tak każdy przyprowadził jeszcze po jednej osobie byłoby znacznie lepiej. Nic to, jak się później okazało, nie było się czym martwić, bo pod sceną i tak było nie źle tłoczno i gorąco.
Pod klubem zjawiłem się kilka minut po 18. Już wiadomo, że jest opóźnienie, więc skok na browarek do podbliskiego sklepu. Ustrone miejsce, syk otwieranych puszek i czekamy, spoglądając na wejście i nie proszone służby pożądkowe. Czas oczekiwania przeciągnął się do jednej puszki tyskiego. Na spokojnie, bez tłumu, ścisku i przepychanek, wchodzimy. Przy barze nie wiele osób, ale jest jedna z najważniejszych postaci tego wieczoru – Tytus. Wita się. Zamawiamy piwko i nie dane nam jest wypić go w ciszy i spokoju, bo już na scenie pierwszy z supportów – Killjoy.
Pierwsze co się w oczy rzuca to gitarzysta i jego dziwne ruchy sceniczne. Sama muzyka też niczego sobie. Pod sceną nie goszczę jednak długo. Kompletu publiczności być może nie było, ale znajomych wielu. Miła niespodzianka – jest ekipa z Bytomia! Idziemy w ustronne miejsce. Od muzyki jednak uciec się nie da. Kończy Killjoy, można zamienić kilka słów nie wydzierając się jeden na drugiego. Po chwili rusza Thorn.s. Trudno oceniać mi obie grupy w momencie kiedy słuchało się ich występów kątem ucha. Mimo jednak tego ich występy były miodem dla uszu w porównaniu z supportem jaki wystąpił w styczniu przed Kazikem Na Żywo w katowickim Mega Clubie.
Dłuższa cisza, to znak, że czas ruszyć pod scenę. Znane bywalcom acidowych sztuk Intro i wchodzą na scenę. Okrzyki, tumult, wrzawa i Don’t talk so loud… tłum odpowiedział i zaczął się The Joker. Zaczęło się. Repertuar to wielka niewiadoma, zespół zapowiadał przedstawienie nowych numerów. W ostateczności usłyszeliśmy ich sześć. Cóż powiedzieć? Ano tyle, iż w zestawieniu z duża częścią Infernal Connection dają zestaw, który nie daje zbyt wiele do wytchnienia. Koncertowe killery, bo choć słyszałem je pierwszy raz to nie dają ustać, podobnie jak sprawdzone już klasyki grupy. Tychże, siłą rzeczy, nie usłyszeliśmy tym razem za wiele. Pominięto numery z debiutu, Dirty Money…, Vile Vicious Vision, czy Amazing Atomic Activity. Jak dla mnie powodów do narzekania jednak nie ma. Set lista i tak okazała się wyczerpująca, o czym świadczy choćby fakt bolącego karku prze kolejne dni.
Tak już jest, że czas leci nie ubłaganie. Ludzie się rozchodzą, a DJ zaprasza na rockotekę. Jeszcze tylko zdjęcie, piątka z Tytusem, króciutka rozmowa z Jahnzem (tym razem w roli technicznego, na co dzień, przypomnę – gitarzysta Flapjacka) i czas wrócić do reality show. Nie pozostaje nic jak czekać na nowe dzieło młodej obiecującej kapeli z Poznania oraz trasę koncertową.